Bałkańska przygoda rowerami 2011
Uczestnicy:
- Kamila Wachowiak
- Szymon "Koza" Kozioł
- Mateusz "Pog" Pogorzałek(zdjęcia)
- Jacek "Grechut" Rzeszutek(relacja)
Kraje odwiedzone rowerem:
- Węgry
- Serbia
- Kosowo
- Macedonia
- Albania
- Czarnogóra
Dz. 0 Gliwice(PL) – Szeged(H) 0km 0h
W ulewny wieczór 4 lipca 2011r. zebraliśmy się o 20.00 wraz z masą sprzętu pod domem Grechuta. Zapakowaliśmy się bez większych problemów i wyruszyliśmy w strugach deszczu w drogę na południe. Na Bałkany. W nieznane.
Dz. 1 Szeged(H) – Kanjiza(SRB) 86km 5h30min
Po całonocnej podróży rozpakowywaliśmy się przez ok. 2h. Ku naszemu zdziwieniu pomimo, iż na parkingu działała specjalna winda umieszczająca auto w odpowiednich boxach, nikt z obsługi nie potrafił odpowiedzieć nawet na najprostsze pytanie zadane w języku angielskim. Węgry to dziwny, ale poczciwy kraj. Mieliśmy niestety problemy z przekroczeniem granicy węgiersko-serbskiej, ponieważ na przejściu w Dala okazało się, że jest ono przeznaczone tylko dla obywateli węgierskich i serbskich. Na dzień dobry nadłożyliśmy 35km do trasy wyprawy. Co gorsze po drodze Kamila zgubiła nasze ciasto na moście, ale po brawurowej akcji odzyskała je i przyrządziła z roztopioną czekoladą. Przystąpiliśmy do drugiej próby przekroczenia granicy węgiersko-serbskiej(w Horgos). Nie był to jednak zwyczajny podjazd pod granicę, ponieważ musieliśmy go wykonać... autostradą(nie ma innej drogi dojazdowej do granic). W kolejce do przejścia staliśmy grzecznie w czworokącie symulując auto. Był to pierwszy i ostatni raz na Bałkanach, gdy odstaliśmy całą kolejkę do granicy. Po szczęśliwym dotarciu do Serbii znaleźliśmy nocleg na campingu(dla nas darmowym) przy rzece Tiszy. W znalezieniu noclegu pomógł nam sympatyczny Anglik, który przeprowadził jeszcze wieczorem z nami rozmowę na temat Serbów, historii jego życia i Polski.
Dz. 2 Kanjiza(SRB) – Temerin(SRB) 112km 6h
Pięknie było spać po 30h braku snu(dzień wcześniej całą noc spędziłem za kierownicą). Po niespiesznej pobudce wyruszyliśmy w stronę naszego pierwszego celu – Belgradu. Słońce pozwoliło nam jechać przez cały dzień, a droga była cały czas taka sama(płaska, prawie bez zakrętów, pośród pól). Tego dnia pierwszy raz kupiliśmy legendarne lokalne burki. Zgdonie z usłyszanym wcześniej ich opisem były przepotwornie tłuste. Niestety popełniliśmy lekką wpadkę nawigacyjną i nadłożyliśmy 20km. Obiecaliśmy sobie zachować większą ostrożność na przyszłość. Pod koniec trasy tego dnia towarzyszyły nam liczne piosenki śpiewane przez duet Grechut-Kozioł(jedna nawet śpiewana w kanonie). Nocleg znaleźliśmy u życzliwych ludzi(węgierskiego pochodzenia), którzy pozwolili nam rozbić namiot na ich posesji i zorganizowali nam kąpiel za kurtyną rozwieszoną między dwoma drzewkami. Posiadanie wielogałęziowego drzewa obok prysznica było bardzo przydatne - łatwo można było rozwiesić rzeczy.
Dz. 3 Temerin(SRB) – Belgrad(SRB) 120km 6h30min
Po wczesnej pobudce mobilizowaliśmy się, aby przebyć dziś 110km, które pozostały nam do Belgradu. Cały dzień był bardzo upalny, ale konsekwentnie robiliśmy cykle 25km jechania i przerwa. Na jednej z przerw zjedliśmy chleb z marmoladą, ale nie była to zwykła marmolada, tylko domowy wyrób gospodarzy, u których spaliśmy dzień wcześniej. Po całym dniu spędzonym na trasie zaszokował nas wjazd do Belgradu. Był on wybitnie nieprzyjazny rowerzystom. Wiele przepisów występowało tylko w teorii, a natężenie ruchu było intensywne. Niestety nie udało nam się znaleźć w Belgradzie żadnego campingu, ale na szczęście... znaleźliśmy nocleg w bardzo przyjemnym hostelu(15euro za łóżko, ale ze śniadaniem, darmowymi napitkami i dość luksusowym wyposażeniem). Po znalezieniu noclegu i kąpieli wyruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie Belgradu. Zaskoczyła nas świetna znajomość języka angielskiego u Serbów. Na dodatek w stolicy Serbii znajdowało się wiele pięknych budynków oraz... dziewczyn. Pod koniec wieczoru postanowiliśmy zakosztować lokalnej kuchni i trafiliśmy zgodnie z poradą jednej z zapytanych osób na ulicę Skadarlia. W atmosferze nastrojowej muzyki wykonywanej na żywo smakowaliśmy różne sery, mięsa(najodważniejszy zamówił nawet mixed grill), oliwki i frytki. Przejedliśmy się do takiego stopnia, że ledwo byliśmy w stanie wrócić do naszej rezydencji. W nocy przed snem oglądaliśmy w telewizji Sledge Hammera(policjanta, który ściaga snajpera z dachu poprzez wysadzenie całego budynku z bazooki). Dla takich wieczorów, jak ten, warto żyć i trzaskać kilometry rowerem.
Dz. 4 Belgrad(SRB) – Radalj(SRB) 43km 2h45min
Po naszych wczorajszych wieczornych przygodach pozwoliliśmy sobie dłużej pospać na naszych wygodnych łożach chłodzonych klimatyzacją. Po napełnieniu naszych brzuszków do pełna hostelowym śniadaniem, czas do południa i chwilę dłużej spędziliśmy na podziwianiu piękna Belgradu. Zwiedziliśmy fortyfikacje na wzgórzu, zjedliśmy lody, wypiliśmy Jelenia Fresh i popozowaliśmy trochę do zdjęć. Po długim okresie odpoczynku od siodełka zdecydowaliśmy się na wyjazd z Belgradu, który zajął nam dość sporo czasu i nerwowów. Niektórzy niestety zaliczyli nawet przysłowiową glebę. Na trasie przebyliśmy jedynie 30km na południe, aby oddalić się od stolicy Serbii. Nocleg znaleźliśmy u dwójki młodych ludzi z piękną i płaską trawą w ogrodzie. Okazali się oni być wspaniałymi kompanami do rozmowy i konwersowaliśmy z nimi o wszelakich sprawach do późnej nocy. Podczas wizyty zostaliśmy poczęstowani ciepłym puddingiem przygotowanym przez gospodynię Ivę. O północy złożyliśmy urodzinowe życzenia Kamili, zaśpiewaliśmy "100 lat" i przywdzialiśmy specjalne uroczyste koszulki, które towarzyszyły nam cały dzień.
Dz. 5 Radalj(SRB) – Kragujevac(SRB) 80km 4h45min
Na śniadanie pochłonęliśmy burki o różnych smakach: z szynką, z serem, z ziołami. Na trasę wyruszyliśmy z opóźnieniem spowodowanym zapomnieniem rzeczy z miejsca noclegu(Pogi z Kozą musieli nadłożyć kawałek podjazdu, aby odzyskać bidon i ręcznik). Droga zmieniła się z idealnie płaskiej(północ Serbii) na pagórkowatą(południe Serbii). Na dodatek słońce prażyło mocniej niż w dniach wcześniejszych. Po kilku kryzysach udało nam się dotrzeć do Kragujevaca(duże miasto przemysłowe). Nocleg znaleźliśmy w okolicy sympatycznych ludzi z pięknymi domami, dużą otwartością i oryginalnym stylem bycia. Nasi gospodarze opiekowali się nami cały czas. Zaczęli od podania kawy, potem zapewnili nam prysznic(z zapasem ręczników). Kolejnym etapem gościny była uroczysta kolacja połączona z imprezą urodzinową(w której klimat bardzo się wczuli). Gospodarze oprócz zaserwowania nam potężnej ilości smacznego jedzenia, przygotowali też tort na urodziny Kamilii i wręczyli jej kolczyki w prezencie. Byliśmy zaszokowani niesamowitą gościnnością z jaką się spotkaliśmy. Niewyobrażalna sprawa. Czas po kolacji spędziliśmy na tarasie wraz z gospodarzami i mieszkańcami okolicy popijając piwo i wino. Stanowiliśmy sporą atrakcję w okolicy.
Dz. 6 Kragujevac(SRB) – G.Sabanta(SRB) 36km 2h15min
Zażyliśmy sporą dawkę snu po intensywnym jedzeniowo wieczorze i od razu po przebudzeniu zostaliśmy przywitani... obfitym śniadaniem. Na pośniadaniowej pogawędce nauczyliśmy syna gospodarzy Mikiego robić łabędzie origami, a my uczyliśmy się cyrylicy przy pomocy serbskich komiksów(jeden nawet otrzymaliśmy w prezencie). Przed wyjazdem w dalszą trasę udaliśmy się jeszcze pooglądać Kragujevac, jednak upał był niemiłosierny(w TV usłyszeliśmy informację, że Serbia tego dnia była najcieplejszym krajem Europy) i zwiedzanie było uciążliwe. Bardzo przyjemna okazała się przerwa w kawiarni ze specjalnymi zraszaczami delikatnie schładzającymi gości. Świetna technologia. Po powrocie z miasta wręczyliśmy gospodarzom wino z podziękowaniem za gościnę i wypiliśmy z nimi ostatnią kawę. Ich syn(9-letni) pochłonął natomiast czarkę piwa. Żal było wyjeżdżać. Popołudnie spędziliśmy nad lokalnym jeziorem, ponieważ pogoda była zbyt ciężka na jazdę. W końcu wyruszyliśmy, trasa tego dnia była krótka, aczkolwiek bardzo stroma i z kiepską nawierzchnią. O zachodzie słońca znaleźliśmy nocleg u rolnika posiadającego 8ha pola i wesołego psa. Pozwolił on nam spać w domu w stanie surowym, więc nie musieliśmy tej nocy rozstawiać namiotu. Po chwili spędzonej na posiadłości gospodarz poinformował nas, że wyjeżdża na całą noc do swojego przyjaciela. Mogliśmy bez skrępowania kąpać się na środku pola, co oczywiście uczyniliśmy. Niestety aktywność psa(zwanego Błaszczak) stała się uciążliwa. Błaszczak cały czas gonił za jakimś ptakiem i szczekał na wszystko, co się ruszało i nie ruszało. Szczekał na wszystko, co istniało i nie istniało. Całkowicie bezsilni próbowaliśmy różnych metod obrony przed jego ujadaniem. Niektórzy zrobili sobie nawet stopery do uszu przy użyciu buffa i rękawiczek. Była to jednak walka bez szansy zwycięstwa. Na szczęście w bardzo późnych godzinach(koło 4-5) nocnych Błaszczak się uspokoił, a my w końcu zasnęliśmy.
Dz. 7 G.Sabanta(SRB) – Kupci(SRB) 98km 5h30min
Po bardzo uciążliwej nocy Błaszczak zgotował nam uciążliwe powitanie. Odkryliśmy również, że hiperaktywny piesek zjadł też nasze ciastka. Na szczęście nie zjadł tuńczyka, którego pochłonęliśmy na śniadanie. Początek trasy tego dnia był bogaty w miłe zjazdy, a w dalszej części droga była płaska. Jedyną przeszkodę stanowiło słońce, przez które musieliśmy zrobić długą przerwę, podczas której degustowaliśmy przepyszny biały ser i ucięliśmy sobie przyjemną drzemkę. Popołudniowa część trasy dostarczyła nam wielu malowniczych widoków. Nocleg znaleźliśmy w gościnnej wsi Kupci, gdzie lokalni mieszkańcy polecili nam rozbić się pod bardzo ładną cerkwią. Następnie gospodarze z domu po drugiej stronie ulicy zaprosili nas na prysznic i piwo. Dodatkowo zaoferowali nam przechowanie rowerów na noc i schronienie na noc w sytuacji, gdyby nasz namiot przemókł od deszczu (właśnie nadchodziła burza). Na szczęście podczas opadów nasz namiot (zwany tadżmahalem) spisał się bardzo dzielnie i ani kropla deszczu nas nie zmoczyła. Podczas wieczornych rozmów pierwszy raz padło pytanie w stylu: "Czy wyobrażaliście sobie kiedyś, że będziecie leżeć w namiocie pod cerwkią na południu Serbii popijając piwo z 2l plastikowej butelki?".
Dz. 8 Kupci(SRB) – Poduljevo(RKS) 89km 5h
Dzień rozpoczęliśmy wizytą u pomagających nam gospodarzy, którzy na dobry początek dnia zaserwowali nam rakiję. Wtedy wyszło na jaw, że Grechut nie wie, jak spożywać rakiję - "całe życie człowiek się uczy". W czasie porannej gościny nasz namiot cały wysechł, więc mogliśmy go spokojnie spakować i wyruszyć na ostatni etap w Serbii. Pierwsze kilometry były bardzo miłe, ponieważ przejeżdżaliśmy wzdłuż pięknego jeziora Celje, przy którym prażyły się świniaki. Około południa dojechaliśmy do miejscowości Blace(czyt. Blejs), gdzie rozłożyliśmy się w parku przy szkole i regenerowaliśmy nasze organizmy leżąc na trawie. Po przerwie wyruszyliśmy na nasze ostatnie godziny spędzone na rowerze w Serbii. Droga do granicy była dość wymagająca, ale koło 20.00 udało się nam w końcu przekroczyć granicę serbsko-kosowską. Początek Kosowa zaskoczył nas swoim spokojem i dobrobytem. Kraj wyglądał na zadbany i schludny. Problemem niestety było dogadanie się z mieszkańcami w ich języku. Nocleg znaleźliśmy u pierwszego zapytanego gospodarza, który był menadżerem lokalnego hotelu. Miaszkał on na sporej posesji wraz z liczną rodziną. Jak się okazało po chwili pobytu byli oni muzułmanami. Udostępnili oni nam swój luksusowy prysznic i zaczęli częstować arbuzem oraz Peją(najpopularniejsze piwo w Kosowie). Wieczór minął w wesołej atmosferze przy nauce podstawowych zwrotów albańskich i pokazywaniu naszych zdjęć z aparatów i komórek(nie tylko z wyprawy). Pierwszy kontakt z nową kulturą był wspaniały. Przed snem zjedliśmy jeszcze w namiocie zakupioną wcześniej lokalną kiełbasę(nie wiadomo z czego, ale nie ze świni).
Dz. 9 Poduljevo(RKS) – Lipalj(RKS) 57km 3h
Dziś pozwoliliśmy sobie pospać chwilkę dłużej, ponieważ dystans do Prisztiny(nasz główny cel tego dnia) wynosił 30km po płaskim terenie. Na powitanie otrzymaliśmy od gospodarzy pyszną kawę po turecku(nawet Grechut zaczął lubić kawę). Po chwili skupienia udało nam się zapamiętać imiona wszystkich dzieci w gospodarstwie: Mohamad, Benat, Roksana, Artenisa, Florin. Nazwisko naszej rodziny brzmiało Eminem bez m(czyli Emine). Wizytę u gospodarzy skończyliśmy meczem piłkarskim w mieszanych składach. Droga do Prisztiny była płaska, ale nasilenie ruchu spore. Tuż przed samą Prisztiną musieliśmy podjechać pod sporą górkę, ale dzięki temu przez całe miasto był zjazd. Warte wspomnienia jest to, że na Bałkanach kierowcy cały czas używają klaksonów w każdym celu(od pozdrowienia po naganę). Na dobry początek zwiedzania Prisztiny rozsiedliśmy się w restauracji koło parlamentu. Następnie przejechaliśmy przez centrum i rozmawialiśmy dłuższą chwilę z obywatelem Kosowa mieszkającym od 10 lat w Ameryce. Opowiedział nam on o czasach wojnych (jak ukrywał się z rodziną przed bombardowaniami) oraz o genezie nazwy Kosowo (pochodzi ona od gruszek). Kolejnym punktem w Prisztinie był cień przy Bibliotece Uniwersyteckiej. Podczas tej przerwy wymieniliśmy pierwszą pękniętą szprychę w kole Kozy. Wymiana przebiegła sprawnie i udało nam się podcentrować koło. Wypisaliśmy też wcześniej zakupione pocztówki. Wysłanie ich zajęło nam trochę czasu, ponieważ musieliśmy odwiedzić kilka okienek na dwóch pocztach, aż trafiliśmy do jakiejś wysoko postawionej kobiety władającej angielskim niczym brytyjska rodzina królewska. U niej mogliśmy wysłać nasze pocztówki. Przed wyjazdem z Prisztiny zjedliśmy jeszcze lody w ekskluzywnej kawiarni, gdzie wystrój toalety robił spore wrażenie. Warto zauważyć, że pomimo, iż na Bałkanach wiele przepisów drogowych nie jest przestrzeganych, to kierowcy na drodze zachowują wysoką czujność i ruch przebiega bezpiecznie. Nocleg znaleźliśmy 20km na południe od Prisztiny, gdzie pewien mieszkaniec udestępnił nam dom w stanie surowym. Dodatkowo zabrał nas autem na zakupy do miasta, dzięki czemu mogliśmy zrobić większe zakupy. Na kolację spożyliśmy spore i smaczne leczo. Kosowo jest bogatsze niż wydaje się to ludziom, którzy tu nie byli. Na drogach jeżdżą nowe, zachodnie samochody, sklepy wyglądają podobnie jak w Polsce, a domy mają dużo większe. Oczywiście ludzie w Kosowie są też bardzo chętni do pomocy.
Dz. 10 Lipalj(RKS) – Dobroshte(MKD) 74km 4h15min
Nie musieliśmy pakować namiotu, więc pobudka przebiegała bez pośpiechu. Zjedliśmy na śniadanie resztki lecza z dnia poprzedniego(bardzo duże resztki). Na stacji benzynowej odwiedzonej w celu zakupienia napojów wybrany zestaw soków i wód otrzymaliśmy za darmo. Kosowianie są bardzo serdeczni. Potrzebują turystów, którzy poznają ich kraj i przekażą relację innym. Na przerwę(przeważnie od 12 do 15 nie jeździliśmy z powodu upałów) zatrzymaliśmy się w eleganckiej restauracji z własnym parkiem. Zjedliśmy tutaj kilka smakołyków: smażony ser(Grechut), mixed grill(Koza), sałatka z tuńczyka(Pogi), sałatka z szopa(Kamila). Bardzo najedzeni zaatakowaliśmy granicę kosowsko-macedońską. 15km podjazdu pod granicę było zdecydowanie najbardziej wymagającym odcinkiem - póki co. Na szczęście po podjeździe zawsze jest...(może nie zawsze, ale przeważnie) zjazd. Mknięcie 60km/h i podziwianie fantastycznych krajobrazów jest na pewno jedną z takich rzeczy, dla których warto żyć. Na końcu zjazdu przywitała nas granica macedońska. Grechut pierwszy przekroczył granicę i ucałował ziemię macedońską na oczach celników, co spotkało się z owacją funkcjonariuszy na granicy. Na resztę kompanów Grechut musiał chwilę poczekać, ponieważ paszport Pogiego zablokował granicę. Na szczęście w końcu skaner paszportów się naprawił i spotkaliśmy się wszyscy w Macedonii. W Macedonii dalej ciągnął się zjazd. W pierwszym napotkanym mieście kupiliśmy zapasy na noc, a po chwili zostaliśmy zaproszeni na kawę. Zapraszający mężczyzna wraz z kilkoma towarzyszami(jeden wyglądał jak Daniel Craig, a inny jak Krzysztof Jarzyna) wyglądali w kawiarni jak przedstawiciele lokalnej mafii. Porozumiewaliśmy się z nimi w języku niemieckim, ponieważ 70% mieszkańców miejscowości, w której przebywaliśmy, pracowała w Danii, Szwecji, Niemczech, Szwajcarii etc. Miasteczko wydawało się być bardzo porządnym, a ludzie sympatycznymi. W tle pierwszy raz usłyszeliśmy nawoływanie muezina. Opiekujący się nami szef mafii wraz z towarzyszami spędzili z nami cały wieczór i wszystko fundowali. Zorganizował też nam miejsce pod namiot na ważnym dla niego polu. 10m od miejsca rozbicia namiotu pochowany był dziadek i brat dziadka naszego opiekuna. Opowiadał nam o nich jako o ludziach wybitnych dla regionu("Es war sehr gut. Sehr korrekt"). Na dodatek na polu towarzysze naszego dobroczyńcy(Craig i Jarzyna) znosili nam siano pod namiot, aby nam się wygodniej spało. Przed naszym gospodarzem wszyscy w okolicy czuli respekt, jego polecenia wykonywali natychmiastowo. Oczywiście nasz opiekun nie musiał również w sklepie zapłacić za prowiant jaki nam sprezentował na biwak. Na koniec wieczoru otrzymaliśmy jeszcze od niego w prezencie prysznic w hotelu we wsi obok(bardzo ładny hotel), do którego zawieźli nas Craig i Jarzyna. Macedonia zrobiła na nas ogromne wrażenie swoim powitaniem.
Dz. 11 Dobroshte(MKD) – Cajle(MKD) 49km 3h
Nasz gospodarz po raz kolejny nas zaskoczył. Pojawił się dokładnie w momencie naszego wyjazdu. Sadri(imię naszego opiekuna) działał niczym bohaterowie w filmach. Zaprosił nas jeszcze na pożegnalną kawę. Przy porannej rozmowie w kawiarni dowiedzieliśmy się, że we wsi, gdzie spaliśmy bezrobocie wynosiło 99%(prawie wszyscy z pracujących robią to za granicą). Po kawie pojechaliśmy do Tetova, gdzie chaos panujący w ruchu drogowym jest niewyobrażalny. Bez wymuszeń nie dało się praktycznie nigdzie przejechać. Jednak wymuszenia tutaj mają trochę inny wymiar niż w zachodnich krajach. Nikt nie reaguje nerwowo, jest to element codzienności. W Tetovie można było zaobserwować sporą ilość osób noszących tradycyjne stroje muzułmańskie. Wizytę rozpoczęliśmy od poszukiwania serwisu, aby wymienić pękające szprychy w rowerze Kozy. W poszukiwaniach pomógł nam lokalny doktor, który wynajął taksówkę, która miała nas zaprowadzić(jadąc powoli) do serwisu. Bardzo miłe w Macedonii było to, że wszyscy mieli dość czasu, aby nam pomóc. Ludzie tam żyją w dużo mniejszym pośpiechu. Gdy dotarliśmy do serwisu nie mieliśmy większych problemów z dogadaniem się, ponieważ główny mechanik miał żonę z Katowic. Niestety jego zapewnienie, że nie trzeba wymieniać wszystkich szprych(mowił, że 20 lat pracował jako serwisant rowerów w klubie kolarskim w Skopje), było(jak się później okazało) nietrafne. Na szczęście serwis kosztował nas... otrzymanie darmowej kawy od serwisanta. Nikt w Macedonii nie chciał zbić na nas kapitału. Na długą przerwę rozbiliśmy się koło okolicznego meczetu w parku nad rzeką. W meczecie aktualnie trwało kazanie, ale nie potrafiliśmy nic zrozumieć. Po podzieleniu się na dwójki(jedna para pilnowała rzeczy, druga zwiedzała okolicę) Grechut z Kozą wybrali się na miasto. Grechut za 5 euro kupił sobie złote okulary, które bardzo upodobniły go do lokalnych mieszkańców. Grechut z Kozą zjedli też lokalny kebab, który został skrojony ponad półmetrową maczetą. W Macedoni(zachodniej) bardzo silnie podkreślone jest rozdzielenie kobiet od mężczyzn. Kamilka była jedyną kobietą jaką widywaliśmy w kawiarniach i barach. Niestety na popołudniowej trasie Koza stracił dwie szprychy od strony napędu. Trochę podcentrowaliśmy koło, ale następnego dnia musieliśmy bezwzględnie znaleźć serwis. Wieczorem po raz kolejny zostaliśmy zaproszeni do kawiarni na kawę przez grupę mężczyzn. Wieś, w której się zatrzymaliśmy wzbudzała nasz podziw. Po drodze przejeżdżały różne luksusowe auta(m. in. Lamborghini). Macedonia jest krajem strasznych kontrastów. Po krótkiej rozmowie w kawiarni okazało się, że nasi nowi kompani pracowali w prawie wszystkich zakątkach świata: Australia, Nowa Zelandia, USA, Szwajcaria... - bardzo obrotny naród z albańskich macedończyków. W dalszej części wieczoru zaserwowano nam lody i lokalny słodki przysmak(jak się później okazało podawany na specjalne okazje). Po kilku godzinach spędzonych na rozmowie jeden z mężczyżn(muezin w lokalnym meczecie) zabrał nas pod swój dom, gdzie mieliśmy rozbić namiot. Jego dom przypominał architekturą Taj Mahal i miał 1000m. kw. Ku naszej radości przed domem rozciągał się spory pas idealnie płaskiej trawy z dostępem do wody i własną latarnią. Po prysznicu i lekkiej kolacji udaliśmy się pozwiedzać wieś, ponieważ docierały z niej piękne dźwięki lokalnej muzyki. Niestety nie natrafiliśmy na ich źródło. Bardzo miłe we wsi Cajle było to, że wszyscy wiedzieli kim jesteśmy, ponieważ byliśmy ... pierwszymi turystami w historii.
Dz. 12 Cajle(MKD) – Mavrovo(MKD) 35km 3h
Na śniadanie spożyliśmy krowę z puszki i wyruszyliśmy do serwisu rowerowego, który miał znajdować się kilometr dalej. Niestety serwisant(mimo pomocy tłumacza niemiecko-albańskiego) nie chciał nam wymienić wszystkich szprych w kole Kozy. Musieliśmy się zadowolić wymianą tylko dwóch szprych od strony kasety. Po wyjeździe na trasę czekał nas bardzo długi podjazd w upalnym słońcu. Po około 10km ostrej walki zatrzymaliśmy się w barze, gdzie spotkaliśmy interesującego mężczyznę. Przez kilka godzin tłumaczył nam swoją wizję wolności, uzależnienie człowieka od pieniędzy, wypytywał o naszą podróż oraz określił nasze osoby na podstawie telepatycznego przepływu energii. Igor(spotkany guru) był zdecydowanie najbardziej nietypowyą osobą na naszej trasie. Po pewnym czasie do naszego towarzystwa dołączył jeszcze jego przyjaciel – aktor i reżyser teatralny ze Skopje. Przedstawiciel macedońskiej kultury opowiedział nam sporo o Macedonii, rzucił trochę zabawnych tekstów i puszczał muzykę. Oczywiście w barze(właścicielem jest Igor) otrzymaliśmy też porządną lokalną przekąskę – wypiek i do tego przepyszny biały ser. Gościnność bałkańska po raz kolejny nas zaskoczyła. Bałkany w pewien sposób same się nami opiekowały. Na popołudniowym odcinku(dalej stromym) znowu mieliśmy masę problemów ze szprychami. Nie udało nam się zrobić zbyt wielu kilometrów. W miejscowości(nad pięknym jeziorem 1000 m n.p.m.) spotkaliśmy dwóch policjantów, którzy wiedzieli wszystko na temat wcześniejszego wieczoru(nawet co jedliśmy w kawiarni). Wzbudziło to nasze ogromne zdziwienie, ale po chwili okazało się, że jeden z nich pochodził z Cajle, a w Cajle wszyscy o nas słyszeli. Po krótkiej konwersacji jeden z policjantów skończył piwko i pojechał samochodem dalej. Wieczór i nocleg spędziliśmy nad jeziorem, gdzie(ze względu na wysokość) woda była niebotycznie zimna. Nigdy tak szybko nie wykąpaliśmy się. Przed snem Grechut doskonalił jeszcze swoje umiejętności szycia podczas naprawy worka na rury od namiotu. Zasnęliśmy bardzo wcześnie, ponieważ następnego dnia planowaliśmy wczesną pobudkę i długi dystans.
Dz. 13 Mavrovo(MKD) – Struga(MKD) 108km 5h30min
Planowaliśmy wstać o 5.00, ale po dźwięku budzika i spostrzeżeniu, że na dworze jest -15°C(odczuwalna temperatura) zdecydowaliśmy się na odłożenie pobudki o 2 godziny. Była to bardzo dobra decyzja, ponieważ po wyjeździe na trasę spotkał nas niekończący się, bajecznie malowniczy zjazd biegnący wzdłuż rzeki w Mavrowskim Parku Narodowym. Podczas zjazdu było naprawdę bardzo zimno(zmuszeni byliśmy się docieplić ubraniami), ale nikomu nie przeszkadzały skostniałe ręce, ponieważ widoki i radość z mknięcia rowerem wszystko wynagradzały. Nasz zjazd trwał ostatecznie 35km. Przerwę ucieliśmy sobie w parku ze zraszaczami w miejscowości Debar. Znaleźliśmy w niej nawet serwis rowerowy, ale w niedziele był nieczynny. Naszą błogą sjestę w parku zakłócili cyganie rozbijający swój obóz w naszym obozie, ale dzięki naszej czujnej uwadze skończyło się bezproblemowo. Po południu trasa mimo kilku podjazdów była dość przyjemna. Z tylko jedną przerwą(w parku narodowym nie było wogóle sklepów) dojechaliśmy nad Ochryd. Na campingu spotkaliśmy sporą grupę Polaków(ok. 40), którzy robili taką samą trasę jak my, ale... autokarem. Dostaliśmy od nich kilka prezentów(makaron, zupki, linka do suszenia) oraz opowiedzieliśmy im(prawie każdemu indywidualnie) historię naszej podróży. Tego wieczora spontanicznie postanowiliśmy spać w 4 osoby w jednej sypialni(dwuosobowej). Dostarczyło to nam sporej dawki ubawu.
Dz. 14 Struga(MKD) – Struga(MKD) 0km 0h
Dziś wszyscy spali do oporu, ponieważ nie planowaliśmy dziś w ogóle wsiadać na siodełka. Tylko pranie, relaks i zwiedzanie. Rozpoczęliśmy od przywrócenia części rzeczy do stanu używalności, czyli prania. Każdy przez prawie godzinę szorował swoją bieliznę, koszulki i spodenki. Chłopakom pranie dostarczyło wiele radości. Na szczęście udało nam się zmontować bardzo skomplikowaną konstrukcję, na której rozwiesiliśmy pranie, ponieważ posiedaliśmy tylko jedną profesjonalną linkę do suszenia. Do południa jeszcze pokąpaliśmy się w jeziorze i pogotowaliśmy na gazie. Po południu udaliśmy się busem do miasta Ochryd. Kierowca naszego busa ostro szalał na drodze, ale dojechaliśmy cali i zdrowi. W Ochrydzie oddaliśmy koło Kozy do nowego zaplotu(wreszcie spotkaliśmy mechanika mówiącego po angielsku). Po krótkim spacerze po największym kurorcie Macedonii usiedliśmy w marinie, aby wypić zimne piwko i Gazozę(hipergazowana lokalna oranżada). Późnym popołudniem, gdy zrobiło się chłodniej, wyruszyliśmy na dalszy spacer po uliczkach Ochrydu połączony z konsumpcją średniego kebaba. Planowaliśmy wrócić wcześniej na nasz camping, ale zyskaliśmy kilka bonusowych godzin w Ochrydzie, ponieważ naprawa koła przedłużyła się o kilka godzin(ostatecznie koło było gotowe na rano dnia następnego). Problem polegał na tym, że miejscowi mechanicy byli w ciężkim szoku, że nasze(zachodnie) rowery mają różne długości szprych w tylnym kole. U nich po obu stronach są takie same. Powrót na camping planowaliśmy busem, ale po krótkich negocjacjach udało nam się w tej samej cenie przejechać taksówką, a trzeba dodać, że nie prowadził zwykły taksówkarz, tylko mężczyzna o nieziemskiej koncentracji. Nie istniało dla niego nic poza drogą i kierownicą(poważnie). Po powrocie na camping spotkaliśmy Polaków rozbitych namiot obok nas. Jak się okazało po krótkiej rozmowie byli oni rodzicami Agnieszki Kliks(tu pozdrowienia dla Tymka). Po rozmowie, wymianie pozdrowień i pożyczeniu mapy udaliśmy się do Strugi z 3 winami. Lekko weseli zakupiliśmy całego kurczaka z rusztu. Dodał nam on sił na wieczór, ponieważ naszym kolejnym celem była albańska(w tej części Macedonii rezyduje dużo Albańczyków) dyskoteka. Prawie nikt poza nami na niej nie tańczył, a spojrzenia mężczyzn zdecydowanie odradzały nam tańczenie z kobietami innymi od naszej Kamili. Cały czas tańczyliśmy w czwórkę. W drodze powrotnej zapragnęliśmy kupić sobie po piwku, ale dopadła nas lokalna prohibicja(zakaz sprzedaży alkoholu po 21.00). Na szczęście sprzedawca ukradkiem podrzucił nam do torby Grechuta Skopsko(główne piwo Macedonii) i mogliśmy się delektować złocistym napojem i śpiewać piękne piosenki spacerując wzdłuż wybrzeża Jeziora Ochrydzkiego. Pod koniec powrotu wydawało się, że atrakcje tego dnia się już skończyły, ale... na szczęście nie. W namiocie... w niezamkniętej sypialni... czekał na nas pies campingowy, któremu bardzo spodobał się materac Kozy. Po chwili śmiechu i głaskania psa musieliśmy go jednak wyprosić, ponieważ jego gabaryty nie należały do najmniejszych.
Dz. 15 Struga(MKD) – Librazhd(ALB) 63km 3h30min
Wszyscy po raz kolejny wyspali się (poza Kozą, który musiał pojechać do Ochrydu po koło). Na śniadanie przyrządziliśmy(na garnku pożyczonym od rodziców Agnieszki Kliks) kiełbasę z kaszą. Krzepiące śniadanie. Koza dość szybko wrócił z Albin(nadaliśmy kołu odrębne imię, nieodmienialne). Albin był troszkę krzywy, ale po kilku poprawkach naniesionych przez Grechuta kręcił się idealnie. Po spakowaniu się wyruszyliśmy na ostatni odcinek w Macedonii. W południe robiliśmy morderczy podjaz 10% pod granicę macedońsko-albańską(większość granic na Bałkanach położona jest na przełęczach). Gdy już udało nam się przedostać do Albanii, spotkaliśmy pierwszych sakwiarzy z Polski na trasie. Hajer i Tadeusz stanowili bardzo oryginalną i wesołą parę, z którą rozmowy były bardzo ciekawe. Dzielili się z nami swoimi doświadczeniami z Albanii i nie tylko. Jeden z nich wydał nawet książkę ze swoich podróży "Hajer jedzie do Dalajlamy". Ich doświadczenia podróżnicze zdecydowanie miażdżyły nasze. Po chwili rozmowy na granicy oni "wsiedli na koń" i wyruszyli podbijać Macedonię, a my Albanię. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy w Albanii była wymiana dętki w rowerze Kamili(pierwszy i ostatni -jak się później okaże- kapeć, jakiego złapaliśmy). Podczas wymiany dętki zamówiliśmy sobie po hamburgerze, ale nie były to zwykłe hamburgery, ponieważ otrzymaliśmy je w częściach i musieliśmy sobie je sami złożyć. Co kraj to obyczaj. Po przerwie na granicy czekał nas mistrzowski zjazd. Malownicze pejzaże i prędkość 45-71km/h (wreszcie Grechut przekroczył 70km/h, ale miotało nim strasznie). Albania zaczęła się równie pięknie co Macedonia. Ludzie są tu życzliwi i co chwilę podczas jazdy trzeba było przybijać piątkę lub machać. Podczas robienia zakupów na nocleg przybiliśmy nawet piątkę z totalnie pijanym kierowcą skutera. Pierwszy raz mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu, ponieważ w Librazhd były głównie bloki i brak bocznych uliczek. Na szczęście po dłuższej chwili mogliśmy się rozbić przy bunkrze na wyjeździe z miasta. Opiekowali się nami trochę gospodarze z domu postawionego tuż przy bunkrze. Użyczyli nam ogromne wiadro z wodą, więc sprawy higieny i kolacji mieliśmy załatwione. Tego wieczoru bardzo długo wpatrywaliśmy się w piękne gwiazdy sącząc piwa Kaon i Tirana.
Dz. 16 Librazhd(ALB) – Durres(ALB) 96km 5h30min
Na powitanie dnia dostaliśmy od gospodarzy po szklance mleka od ich krowy. Po wyruszeniu cały czas jechaliśmy zjazdem po płaskim(dzięki zmyślnej decyzji nadłożenia 40km i ominięcia ogromnej góry przed Tiraną). Albania jest uważana za kraj górzysty, ale trasa jaką obraliśmy była wybitnie płaska. Dopadł nas pierwszy(nie jedyny tego dnia) deszcz na trasie. Z jego powodu zaliczyliśmy pierwszą kolizję wewnątrz ekipy między Kamilką i Kozą. Na szczęście bez większych urazów. Większość złej pogody przesiedzieliśmy w kawiarni na kawie, a gdy wreszcie poprawiła się, ruszyliśmy żwawo w stronę Pequinu(czyt. Pekinu). Na obiad zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, gdzie jedzenie otrzymaliśmy bardzo zróżnicowane. Pogi z Grechutem zjedli smaczne befsztyki, ale Kamilka niestety dostała makaron z gulaszem smakujący niczym z najpodlejszej stołówki. Niestety tego dnia jazdę utrudniał nam wiatr wiejący prosto w twarz. Gdyby nie fakt, że cały czas zjeżdżaliśmy lub jechaliśmy po płaskim, to nie udałoby się nam dojechać nad morze. Podczas jednego z krótkich postojów napotkaliśmy na miły polski akcent, ponieważ właściciel baru cały czas oglądał Eska TV i podkreślał, że bardzo często słucha go z powodu dobrej muzyki. Po raz kolejny od mieszkańców Bałkanów dowiedzieliśmy się, że Polska to bardzo dobrze zorganizowany kraj, w którym mieszkanie musi być wielką przyjemnością i chętnie przeprowadziliby się do nas. Pod koniec dnia spotkaliśmy na trasie jeszcze dwóch sakwiarzy z Knurowa jadących trasę Rzeszów-Istambuł-Knurów. Wzbudzili nasz podziw tym, że ich dzienne dystanse wahały się miedzy 120km/h a 180km/h. Pod wieczór udało się nam w końcu po 16 dniach podróży dojechać nad Morze Śródziemnomorskie. Przyjemność kąpieli zostawiliśmy sobie jednak na wieczór. Na plaży spotkaliśmy Polaków(małżeństwo z córką, która wyglądem, głosem i zachowaniem idealnie przypominała Gosię Spis), którzy polecili nam i zaprowadzili nas na camping na którym nocowali. Pochodzili z Radomia i podróżowali objazdowo samochodem po Bałkanach. Po długiej i ciekawej rozmowie z rodakami przy arbuzie i nalewce udaliśmy się na pierwszą kąpiel w Adriatyku. Cieszyliśmy się jak dzieci skacząc przez fale tuż przed północą. Piwo na plaży smakowało jak nigdy wcześniej. Smak zwycięstwa. W życiu piękne są tylko chwile, a ta z pewnością należała do najpiękniejszych. Nawet interwencja hotelowego ochroniarza wypraszającego nas z hotelowej plaży nie popsuła nam tej chwili. Na koniec wieczoru cali zasoleni umyliśmy się pod campingowym prysznicem i zasnęliśmy.
Dz. 17 Durres(ALB) – Fushe-Kruje(ALB) 73km 4h15min
Rano wstaliśmy z postanowieniem jak najszybszego dojechania do Tirany, ale zbieranie wychodziło nam dość powoli. Postanowiliśmy dojechać do Tirany boczną drogą(przebiegała trochę przez górki) od południa. Gdy w końcu udało nam się dojechać do Tirany, to spotkała nas pierwsza(i na szczęście jedyna niemiła niespodzianka tej wyprawy). Zostaliśmy zaatakowani przez dwójkę chłopaków na rowerach. Cały czas zajeżdżali nam drogę(a manewrowanie naszymi rowerami z sakwami do najprostszych nie należało), ciągneli za rowery i czasem kopali. Na szczęście po kilku minutach bardzo utrudnionej jazdy udało nam się ich pozbyć. Jako pierwszy punkt w Tiranie obraliśmy duży park położony na obrzeżach miasta, gdzie mogliśmy chwilę ochłonąć. Tirana jest całkiem ładnym miastem z szerokimi drogami, ale niestety zabytków tu jest bardzo mało. Na nieszczęście jedyna ulica, gdzie się one znajdowały była aktualnie w remoncie. Na obiad wybraliśmy "Grill Bar", gdzie jedzenie było bardzo smaczne, ale porcje symboliczne. Po poobiednim odpoczynku wyruszyliśmy do centrum, gdzie Grechut z Kamilą spędzili godzinkę pod zabytkowym meczetem(nie wyglądał jakoś powalająco), ponieważ Koza wraz z Pogim poszukując poczty zapomnieli o tym, że nie jadą tylko w dwójkę na wyprawie. Po wysłaniu kartek przez chłopaków i zgrupowaniu się wyjechaliśmy z miasta. Wyjazd jak na bałkańską stolicę był bardzo szeroki i spokojny. Skierowaliśmy się w stronę Szkoderu. Nocleg znaleźliśmy podczas robienia wieczornych zakupów. Sprzedawczyni wraz z dwiema córkami(zamężnymi, starszymi od nas) zaproponowały nam nocleg na terenie ich domu ze sklepem. Do dyspozycji otrzymaliśmy piętro w stanie surowym rozbudowywanego budynku, któego plany rozbudowy pokazywał nam z dumą gospodarz Haki. Przeprowadziliśmy tego wieczoru wiele rozmów na temat życia w Albanii, literatury albańskiej(Grechut czytał jedną w życiu książkę Ismaila Kadare), geografii oraz otrzymaliśmy zaproszenie na przyszły rok. Na dodatek zostaliśmy poczęstowani na kolację podgrzewanymi paprykami z białym serem. Bardzo pysznie smakowały. Serdeczność spotkanych ludzi jest trudno opisać. Oczywiście użyczyli nam też swojego prysznica, który okazał się być legendarną bałkańską konstrukcją, której wypatrywaliśmy przez cały wyjazd. Prysznico-toaleta w jednym. Idealne połączenie miejsca kąpieli z toaletą turecką. Jednak to naprawdę istnieje. Na koniec wieczoru zaskoczył nas jeszcze sposób włączania światła w naszym pokoju, ponieważ polegał on na ściąganiu i zakładaniu kabla prosto na linię energetyczną. Po krótkim kursie sami odważyliśmy się na obsługę światła. Kolejnym pozytywnym aspektem noclegu było to, że łóżka w pokoju były bardzo wygodne i każdy rano(poza Pogim, który spał na karimacie) doceniał wygody poprzedniej nocy.
Dz. 18 Fushe-Kruje(ALB) – Szkoder(ALB) 75km 4h
Po kapitalnym śnie w wygodnych łóżkach na śniadanie otrzymaliśmy kawę, wodę i... spaghetti. Na drogę od gospodarzy dostaliśmy jeszcze paczkę kawowych cukierków, które będą nam towarzyszyły aż do końca wyprawy. Droga na Szkoder była prawie idealnie płaska, a na dodatek spory kawałek przejechaliśmy autostradą z wiatrem od tyłu. Śr. prędkość oscylowała na niej między 35km/h-40km/h. W Albanii policjanci spotkani na autostradzie pozdrowili nas pomachaniem, więc nie ma problemu z korzystaniem rowerem z dróg najwyższej klasy. Po autostradzie zatrzymaliśmy się na przerwę na lody, po której wydarzyła sie istna katastrofa. W rowerze Pogiegu przerzutka urwała się zrywając gwint i wyginajać hak. Na dodatek złamały się jeszcze dwie szprychy podczas tej awarii. Najgorzej. Pomysłowo udało się nam przerobić jego rower na single-speeda(tylko jeden bieg, 2-3). Patent ten(z lekkimi zmianami przełożenia) pozwolił nam na kontynuowanie podróży(ale przy zmienionej trasie). W rowerze Pogiego hak był zintegrowany z ramą, więc aby naprawić usterkę musielibyśmy nabyć całą ramę i przerzutkę(nietypowy SRAM). Naprawda nie wchodziła w grę. Jedynie szprychy udało się wymienić w okolicznym serwisie(urwały się od strony kasety, a my nie mieliśmy klucza do kaset). W naprawach i czyszczeniu rąk pomogli nam chętnie tubylcy(posiadali świetną pastę do mycia rąk). Idealnie w tym momencie pasowało nam powiedzenie: "Jednego możesz być pewnym na wyprawie: na pewno nie pójdzie ona zgodnie z planem.". Dalsza podróż była bardzo męcząca dla Pogiego, ale dotarliśmy w końcu do Szkoderu, gdzie czekał na nas znajomy zakonnik Włodzimierz. Zapewnił on nam nocleg w klasztorze i chwilę porozmawiał, ale niestety był strasznie zapracowany w okresie naszej wizyty i musiał wyjechać na południe Albanii. Nasz wielki podziw wzbudziło posługiwanie się językiem albańskim przez ojca Włodzimierza. Tego języka da się jednak nauczyć. Warunki w klasztorze mieliśmy bardzo dobre. Elegancka łazienka, kuchnia i bardzo przestronne pokoje. Chłopaki spali razem w 4-osobowym pokoju i Kamila spała sama w 4-osobowym pokoju. Po kąpieli i skorzystaniu z internetu(było go tu do woli w klasztorze) udaliśmy się na nocne zwiedzanie Szkoderu. Niestety większość rzeczy była już zamknięta, a chodniki puste. Zjedliśmy dwie pizze i zakupiliśmy 1,5l Tiranę, z którą usiedliśmy na zielonym skwerze przez dużym hotelem. Chłonęliśmy atmosferę miasta. W klimacie wzmożonej nawigacji w końcu udało nam się wrócić do naszego klasztoru, który otoczony był potężnym murem z bramą automatyczną. Po powrocie Grechut z Kozą leżał jeszcze dłuższą chwilę na tarasie oglądając niebo i konwersując.
Dz. 19 Szkoder(ALB) – Szkoder(ALB) 10km 0h30min
Wstaliśmy o 10.00(Kamilka wcześniej). Był to póki co rekord wyprawy w porze wstawania. Na śniadanie w klasztorze otrzymaliśmy spory kawał białego sera i kubeł marmolady. Po śniadaniowym obżarstwie wybraliśmy się zobaczyć jezioro. Niestety nie dotarliśmy nad nie, bo... w mieście go nie ma(znajduje się jakiś 1km od miasta). Pod wpływem wygód spania i chęci relaksu podjęliśmy decyzję, że zostaniemy w Szkoderze dzień dłużej i nie będziemy go opuszczać tego dnia. Po powrocie do klasztoru ucięliśmy sobie kilkugodzinną drzemkę(rzeczywiście był to dzień relaksu). Pod wieczór zapragnęliśmy sprawdzić, jak się jeździ naszymi rowerami bez sakw. Wybraliśmy się naszymi odchudzonymi pojazdami na ekskursję w stronę zamku znajdującego się na wzgórzu. Po wspięciu się na górę(i zapłaceniu za wstęp) podziwialiśmy piękne widoki na całą okolicę. Na dodatek słońce w malowniczy sposób chyliło się ku zachodowi. W drodze powrotnej do klasztoru stanęliśmy na kebaba, jednakże nie był on taką szybką przekąską, ponieważ "wąski" kelner przyniósł nam nasze jedzenie po godzinie. Siedząc na głównym deptaku Szkoderu, spotkaliśmy Albańczyka mówiącego bardzo dobrze po polsku. Jak się okazało, od 6 lat studiował on architekturę w Krakowie i w październiku będzie się bronił(życzymy powodzenia). Tego dnia po raz kolejny zdecydowaliśmy się na nocne zwiedzanie Szkoderu(bez Pogiego, który został w klasztorze). Na szczęście poznaliśmy rozplanowanie miasta i trafiliśmy na główną ulicę Szkoderu, gdzie istniało życie po zmroku. Rozsiedliśmy się na długą chwilę w barze, gdzie Kamilka piła Bailley'sa, a Grechut z Kozą 4l piwa Kaon z pancernych kufli(Koza nawet jeden pamiątkowy przetransportował do Polski). Konsumpcję dopełniły orzeszki zakupione w tytkach od dziewczynki aktywnie latającej od stołu do stołu i handlującej. Wesołym krokiem i śpiewająco wróciliśmy do naszego klasztoru koło drugiej w nocy. Grechut z Kozą rozegrali jeszcze bardzo długą partię szachów(166 ruchów).
Dz. 20 Szkoder(ALB) – Bar(MNE) 81km 5h
Drugi dzień z rzędu na śniadanie towarzyszyła nam marmolada(bardzo smaczna). Do granicy z Czernogórą mieliśmy 15km, więc jak już udało nam się wyruszyć, to pierwszy postój zrobiliśmy na przejściu granicznym. Przejechanie granicy albańsko-czarnogórskiej rowerem to przyjemność(bokiem bez kolejki). Żal nam było kierowców czekających w 4km kolejce do wjazdu do Albanii. Na osłodę życia Polakom czekającym w tej kolejce przywitaliśmy się i zamieniliśmy słowo z wszystkimi napotkanymi. Pierwszą interesującą osobą w Czarnogórze, jaką spotkaliśmy, był 62-letni sakwiarz z Austrii podróżujący samotnie z protezą biodra. Zmierzał on do Kosowa na wesele syna znajomego. Dzielny sakwiarz z niego był. Tego dnia zrobiliśmy długą przerwę w Ulcinj. Piasek na plaży niesamowicie grzał w stopy, prysznice ledwo działały i wszędzie znajdował się tłum ludzi. Nie zachwyciło nas spotkane wybrzeże. Pod wieczór po męczącej podróży(liczne pagórki, a Pogi miał tylko 2-3 w rowerze) dotarliśmy do Baru, gdzie spotkaliśmy się(zamierzenie) z koleżanką Kozy Sonią i jej kompanem(podróżowali razem autostopem po Bałkanach). Po dłuższej chwili relaksu udaliśmy się wszyscy(w 6 osób) na lokalne hamburgery za 2 euro(do których można ładować tyle sałatki, ile tylko się zmieści). Rozłożyliśmy rzeczy na plaży koło baru, które, jak się później okazało, leżały tam do południa dnia następnego. Koza z Grechutem zostali jeszcze wysłani do marketu po zapas ciastek i napojów. Wieczór spędziliśmy(zaopatrzeni w arsenał różnych win) na leżakach na plaży. Zostaliśmy na nich też noc(dzieląc się na wachty, aby było bezpiecznie). Sonia z Grechutem czuwali do czwartej, a od czwartej dowodzenie przejął Koza. Noc przebiegła bardzo spokojnie, ale...
Dz. 21 Bar(MNE) – Budva(MNE) 50km 3h
... o siódmej rano spadł deszcz, który padał przez cały dzień(czasem z przerwami, czasem intensywniej). Cały poranek minął nam na kryciu się przed deszczem(to w lesie, to w barze). Na śniadanie zjedliśmy lokalny przysmak – hamburgera z kosmiczną ilością surówek. Po długim okresie siedzenia w barze zebraliśmy się, aby odwiedzić lokalne biskupstwo, gdzie Pogi i Kamila zostawili rowery(Pogi nie był w stanie dalej jechać na swoim jednobiegowcu, a Kamila zdecydowała się potowarzyszyć mu w przemieszczaniu się busem/stopem do kolejnych miejsc). Koza z Grechutem pozostali przy podróżowaniu rowerem. Jak się okazało, nie musieliśmy długo podróżować rozdzieleni, ponieważ jedyne bilety, jakie udało nam się załatwić na pociąg, były na wieczór za 2 dni(planowaliśmy jeszcze 4 dni siedzieć na wybrzeżu, ale nie mieliśmy innego wyboru). Tego dnia Koza z Grechutem nie mieli lekko na trasie. Większość 40km odcinka musieli oni przejechać w intensywnym deszczu, a trasa do płaskich nie należała. Podczas przerwy w jeździe spotkaliśmy dwójkę autostopowiczów z Polski(kolarze), którzy opowiedzieli nam masę ciekawych anegdot ze swojej podróży(m. in. o nieróbstwie Greków). Chłopaki dostarczyli nam sporo uśmiechu(mamy nadzieję, że my im też). O 19.00 szczęśliwie spotkaliśmy się całą ekipą w Budvie, gdzie pod marketem otrzymaliśmy propozycję noclegu za 5 euro od osoby. Propozycja była bardzo dobra(szczególnie przy panującej pogodzie i wyziębieniu organizmu). Pomimo niskiej ceny za nocleg znajdował się on tylko jakieś 2km od centrum, więc wieczór spędziliśmy podziwiając piękne kobiety i Rosjan w dresach na głównym deptaku naszego kurortu. Pod koniec wieczoru zabraliśmy do nas na nocleg spotkanych wcześniej Polaków, którym nie udało się wyjechać stopem z Budvy. Impreza w naszym pokoju trwała prawie do dnia następnego.
Dz. 22 Budva(MNE) – Budva(MNE) 0km 0h
Spaliśmy dziś do południa(nowy rekord) i zebranie się do życia zajęło nam sporo czasu. W końcu wybraliśmy się na dzienne zwiedzanie Budvy wraz ze starym miastem(całkiem sporo ładnych uliczek). Kilkugodzinny spacer zwieńczyliśmy gurmańską plejskavicą(z kosmiczną ilością sałatek). Pogi z Kamilą udali się jeszcze na kupowanie pamiątek, a Grechut z Kozą poleżeli na plaży. Tuż przed powrotem do pokoju Grechut z Kozą ścigali się jeszcze na samochodzikach dla dzieci(za 2 euro). Ich wyścig był bardzo wesoły, nikt nie wygrał. Wieczór również spędziliśmy w centrum Budvy(bez Pogiego). Niestety podczas poszukiwania marketu z winami zostaliśmy podpuszczeni przez taksówkarza, aby skorzystać z jego usług. Nie był to interes naszego życia. Jedyny plus jego "pomocy" to to, że w końcu kupiliśmy sobie napoje z winogron. Spożyliśmy je na plaży, gdzie podziwialiśmy gwiazdy, wybrzeże i liczne pary(mające grzeszne myśli). Tego wieczoru towarzyszyła nam przeróbka popularnej polskiej piosenki("... bo rrrubi ...").
Dz. 23 Budva(MNE) – Bar(MNE) 40km 2h15min
Tego poranka pierwszy raz stanęliśmy przed problemem braku papieru toaletowego i chusteczek higienicznych, ale na szczęscie mieliśmy... spory zapas chusteczek nawilżanych dla niemowląt. Teraz toaleta miała królewską jakość. Zanim wyjechaliśmy, trochę czasu zajęło nam ogarnięcie bałaganu powstałego przez brak sprzątania przez ostatnie 2 dni. O 11.00 Koza z Grechutem wyruszyli na etap pokoju, a Kamila z Pogim na podróż stopem(szczęśliwie szybko udało im się go złapać). Podczas postoju przy wyspie Św. Stefana kolarska część ekipy urządziła sobie wesołą pogawędkę z Holendrami podróżującymi camperem na południe. 15km przed Barem Grechut z Kozą(podróżujący bardzo niespiesznie) urządzili sobie godzinną drzemkę tuż pod sklepem(wszędzie da się spać). Po przyjeździe do Baru i przegrupowaniu sił spotkaliśmy dwie pary(podróżujące niezależnie) sakwiarzy z Polski. Było to spory zbieg okoliczności, że udało nam się tak fajnie spotkać. Spędziliśmy razem całe popołudnie gawędząc o sakwiarstwie i nie tylko. Znakiem rozpoznawczym prawie wszystkich sakwiarzy z Polski są sakwy Crosso. W końcu musieliśmy się zebrać. Po drodze podczas robienia zakupów spotkaliśmy parę Bułgarów, którym Koza sprezentował butlę gazową(a oni nam piwo). O 19.00 zameldowaliśmy się na dworcu w Barze i spotkaliśmy z Sonią, która razem z nami wracała do Gliwic i poszerzyłą naszą ekipę. Podróżowanie pociągiem z rowerem w Czarnogórze jest bardzo trudne z powodu braku jakiegokolwiek dostępu do informacji i braku możliwości przewozu rowerów. Gdyby nie fantastyczna pomoc Sonii(studentka filologii słowiańskiej ze specjalizacją serbsko-chorwacką), to nie wiemy, jak byśmy sobie dali radę. Sonia po nawiązaniu serdecznej znajomości z głównym konduktorem wynegocjowała, że za 10 euro da się załatwić transport rowerów. Szczęśliwie wyruszyliśmy o 21.00 na północ z całym bagażem. W Serbii też musieliśmy zapłacić 10 euro za rowery. Jak trzeba, to trzeba. W naszym przedziale panował ścisk, ale w sumie wszystkim udało się trochę pospać.
Dz. 24 Belgrad(SRB) – Gliwice(PL) 45km 2h30min
O 10.00 zameldowaliśmy się w Belgradzie i szczęśliwie o 10.30 odjechała osobówka do Suboticy(pod granicą z Węgrami). Pociąg do Suboticy był prawie cały pusty. Za rowery tym razem zapłaciliśmy 12 euro. Ten etap podróży był bardzo relaksujący. Dużo miejsca, rozkładane fotele. Koza nawet w jednym z przedziałów urządził meditation room za 3 euro, ale nie znaleźliśmy chętnych. O 15.00 wyruszyliśmy na ostatni etap rowerowy z Suboticy do Szegedu(Sonia do Szegedu jechała stopem z powodu braku roweru). 20km odcinek do granicy przejechaliśmy autostradą(mijana policja nic do nas nie krzyczała, więc chyba nie było z tym większego problemu). Tuż przed Szegedem rower Kozy rozpadł się. Wystrzeliła mu oś z tylego koła, wolnobieg się zablokował. Nie do końca rozumieliśmy nawet, co się stało, ale na szczęście nie stanowiło to problemu, żeby po Kozę podjechać autem(musiał trochę poczekać na nas, kulając się w stronę miasta). Po odebraniu auta z parkingu Nissan odpalił wzorcowo za pierwszym razem. Porządna japońska technologia. Po zapakowaniu 3 rowerów i sakw zgarnęliśmy jeszcze Sonię i wyruszyliśmy po Kozę, który grzecznie czekał na nas na parkingu miejscowego Tesco. Po pakowaniu i umyciu rąk wyruszyliśmy autem na ostatni akord podróży – etap samochodem do Gliwic. Jako, że zostało nam sporo forintów, na Węgrzech zjedliśmy jeszcze obszerną kolację w restauracji. Po całonocnym, niespiesznym jechaniu o 8.00 zameldowaliśmy się w Kozach, gdzie wysadziliśmy Kozę i spożyliśmy powitalne śniadanie z rodzicami Kozy. O 11.00 dotarliśmy do swoich domów w Gliwicach. Ciężko kończyć tak piękną przygodę. Ledwo się skończyła, a już człowiek za nią tęskni.
Wszystkie zdjęcia z wyjazdu dla zainteresowanych:
Cz. 1:
Cz. 2:
Podsumowanie:
Niestety to już koniec naszej podróży. Przejechaliśmy około 1500km. Przekonaliśmy się, że Bałkany to fantastyczny region, gdzie ludzie są przeżyczliwi, kierowcy dużo trąbią, jest sporo zieleni oraz dużo myjni samochodowych(w Albanii). Chciałbym bardzo podziękować moim fantastycznym towarzyszom podróży i wszystkim tym, których spotkaliśmy w trasie. Ten świat jest piękny.
Dziękuję za uwagę, Grechut
Z więlką przyjemnością przeczytałam całą relację. Jestem pod wrażeniem, podziwiam całą czwórkę, Waszą odwagę i kondycję. Trochę też zazdroszczę. Gorąco pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńAka
W Albanii tyle myjni jest (szczególnie przy granicach), bo Macedończycy nie chcą wpuszczać brudnych autokarów i samochodów do swojego kraju. A bunkrów to jest tam chyba jeszcze więcej.
OdpowiedzUsuńI nie wiem czy mieliście okazję sprawdzić, ale w Serbii i w Albanii w McDonaldzie (w Albanii to się jakoś inaczej nazywa) sprzedają piwo.
W zeszłym roku zaliczyłam podobną wycieczkę, tyle że autokarem :)
Gratuluję pomysłu i kondycji, i zazdroszczę kontaktu z ludźmi podczas wyprawy.
Siks
Hej!
OdpowiedzUsuńSam zastanawiam się, czy się nie wybrać rowerem w te rejony. Nie myśleliście o tym, żeby pochwalić się swoimi zdjęciami szerszemu gronu?
Jako prezes AKT Watra z Gliwic, chciałbym was zaprosić do nas do klubu na jakiś pokaz zdjęć i opowieść o waszym wyjeździe.
Byłbym bardzo zadowolony gdybyście przyjęli nasze zaproszenie!
Pozdrawiam,
Mateusz Myga
Prezes AKT Watra
akt.watra[at]gmail.com